Ruch lokatorski w działaniu: problem środka

Autor: Andrzej Smosarski

Teraz kiedy ruch lokatorski zaczął odnosić pierwsze sukcesy, musimy przygotować do się kontrakcji polityków.  Będą oni starali się wbić między różne grupy najemców mieszkań, dzieląc ich na lepszych i gorszych. Już dziś lokatorów radzących sobie lepiej w trudnych czasach przedstawia się często jako chytrych bogaczy pragnących wymuszać pomoc do państwa, tych zaś z kłopotami materialnymi – jako meneli z wyboru żyjących na garnuszku gminy. Mechanizm znamy, ale czy jesteśmy gotowi na test solidarności?

Stosowana dotąd metoda przeciwdziałania ruchom oporu lokatorów, których racje – zwłaszcza w przypadkach wynikających z reprywatyzacji budynków – są łatwe do zrozumienia i podzielenia przez resztę społeczeństwa, polega przede wszystkim na przemilczaniu problemu przez klasę polityczną i media. Gigantyczny wyzysk czynszowy, brutalne szykanowanie najemców mieszkań (odłączanie mediów, pobicia), a nawet samobójstwa udręczonych ludzi przedstawia się niemal zawsze jako zdarzenia incydentalne, wynikające jedynie z brutalności konkretnego kamienicznika.

Skala problemu, kontekst polityczny i prawny – to wszystko pozostaje poza świadomością przeciętnego człowieka. Na wszelki wypadek nie prowadzi się w tym względzie nie tylko oficjalnych statystyk czy zaawansowanych badań naukowych, ale nawet debaty publicznej. Każdy poszkodowany ma odnieść wrażenie wyjątkowości własnej sytuacji i izolacji swojego problemu we wspólnocie społecznej.

Ten sposób działania naszych przeciwników będzie jednak z czasem tracił swoją efektywność. Istnienie ruchu lokatorskiego w Warszawie, Krakowie i kilku innych miastach stanowi dziś fakt, którego nie da się już przemilczeć, niezależnie od środków, jakie zdecydują się zainwestować w milczenie polityków i dziennikarzy właściciele kamienic, handlarze nieruchomości czy obawiający się konkurencji budownictwa komunalnego deweloperzy. Polityka władz publicznych różnego szczebla, stanowiąca mix reprywatyzacji i zmniejszania publicznego zasobu mieszkaniowego, generuje zresztą problemy lokatorów w takim tempie, że nawet obecna niewielka aktywność społeczna obywateli naszego kraju nie przeszkodzi w rozwoju ruchu lokatorskiego.

W takiej sytuacji, można przewidzieć zmianę taktyki przeciwnika, który będzie musiał użyć nowych sposobów dla przeciwdziałaniu żądaniom społecznym. Zamiast przemilczać skutki reprywatyzacji i braku budownictwa społecznego, skupi się zapewne na próbach skłócenia lokatorów oraz fałszywym prezentowaniu ich problemów reszcie obywateli. Warto ten krok przewidzieć i przygotować się nań zawczasu i to nie tylko dlatego, że system prawny już dziś osłabia solidarność lokatorów, różnicując poziom ich ochrony w zależności od rodzaju własności budynku i długości trwania najmu. Umiejętne działania propagandy systemu mogą być bowiem szczególnie niebezpieczne także z uwagi na wyjątkowo silne występowanie w sferze problemów mieszkaniowych zjawiska, które roboczo określić można jako „problem środka”.

Jak należy rozumieć owo pojęcie? Aby do tego dojść, musimy zastanowić się przez chwilę nad postulatami ruchu lokatorskiego.  Pierwszy z nich dotyczy powrotu do państwowej kontroli czynszów, zaniechanej w końcem 2004 roku. Drugi –  podjęcia działań dla szybkiego rozwoju budownictwa komunalnego i dostarczenia w ten sposób mieszkań lokatorom nie wytrzymującym rynkowej presji. Dodatkowo, ze strony najemców mieszkań pojawiają się także żądania: wykupu roszczeń właścicieli prywatnych przez samorząd lokalny oraz wstrzymania lub zwiększenia wyprzedaży zasobu publicznego lokatorom na preferencyjnych warunkach (zależnie od tego, czy jako receptę traktuje się rozbudowę sektora publicznego w mieszkalnictwie czy też uwłaszczenie na lokalach komunalnych). Niezależnie od zasadności żądań, z pewnością łączy je jedno: adresatem wszystkich jest państwo – często jedynie na poziomie samorządowym. Za wyjątkiem postulatu ograniczenia czynszów, oczekiwania dotyczą jego interwencji na korzyść określonej grupy ludzi w sposób wymagający wydatkowania na ich rzecz pieniędzy publicznych.

Tam jednak, gdzie państwo interweniuje finansowo na korzyść określonej kategorii obywateli, niemal zawsze musi pojawić się pytanie o kryteria uprawniające do otrzymania takiego wsparcia. Wyjątkiem od tej zasady  są pewne usługi publiczne. Niektóre z nich – jak np. ochrona zdrowia czy zabezpieczenie na starość – finansowane są z wyodrębnionych na ten cel powiązanych z dochodami przymusowych opłat. Inne  –  np. edukacja – traktowane są jako dostarczenie minimum koniecznego do usamodzielnienia się przez obywateli, a więc swojego rodzaju publiczna inwestycja w przyszłość.  Na ogół jednak społeczeństwo zgodnie uznaje za niemądre wspieranie osób zamożnych i zdrowych, uznając, że podstawą pomocy powinna być zła sytuacja finansowa lub choroba i co za tym idzie, wymagając od ewentualnego beneficjenta pokazania dowodów sytuacji kryzysowej.

Oznacza to, że każda interwencja ma w miarę solidnie zakreślony prawem zakres odbiorców i że istnieje określona granica, której nawet niewielkie przekroczenie eliminuje obywatela z grona odbiorców wsparcia. Poza sytuacjami niepełnosprawności czy choroby ma ona z reguły wymiar finansowy: do pewnego poziomu dochodów lub majątku wsparcie się należy, a od pewnego już nie. Granica ta musi mieć formę prawa – ogólnokrajowego lub lokalnego – stanowiąc często sztywną barierę trudną do ominięcia nawet w uzasadnionych przypadkach i powodując tym samym skargi obywateli na brak wrażliwości i formalizm biurokracji.

W rezultacie, w każdym przypadku interwencji państwa dokonana zostanie segregacja na dwie grupy: uprawnionych oraz pozbawionych możliwości skorzystania ze wsparcia w postaci zasiłku, mieszkania czy ulgi. Będzie to jednak podział formalny, gdyż w drugiej grupie obok osób ewidentnie nie potrzebujących wsparcia, znajdą się także osoby, które wypadły z systemu w wyniku stosunkowo niewielkich odchyleń własnych warunków życiowych od przyjętych przez instytucje pomocową kryteriów. Pojawi się więc trzecia grupa, środkowa, która będzie się czuła zarazem uprawniona do uzyskania danego świadczenia i wykluczona zeń.

Ów „środek”, złożony z tych, którzy „nie załapali się do kryteriów” będzie w stanie przyjmować różne strategie działania, zmierzając do objęcia go pomocą. Jednocześnie, prędzej czy później stanie się przedmiotem gry przeciwników udzielania wsparcia, jako ta część struktury społecznej w której generowane będą największe frustracje związane z funkcjonowaniem systemu. Frustracje, które można by obrócić przeciw tym, którzy do pomocy się jeszcze kwalifikują, aby tylko zdjąć odpowiedzialność z rzeczywistych twórców kryteriów.

Wady każdego systemu pomocowego można krytykować dwojako, albo w celu wykazania konieczności modernizacji, albo podważenia jego sensowności. Jako, że krytykować jest zawsze łatwiej niż tworzyć, osobami z grupy środkowej stosunkowo łatwo będzie manipulować, tak, aby same pominięte przez system, podważały w ogóle racjonalność jego istnienia („jestem najlepszym przykładem, że to nie będzie działać”) albo atakowały tych, którzy przeszli jednak przez oczka sieci („w czym oni są lepsi?” „Znam takich co mają więcej niż ja, i korzystają, a ja nie”, „Tamci dostają, bo mają układy”). J

Jednocześnie, ludzi niesprawiedliwie pominiętych we wsparciu, jako z reguły mimo wszystko w nieco lepszej sytuacji od objętych systemem pomocowym, w propagandzie systemu da się stosunkowo łatwo przedstawiać jako grupę bogatych cwaniaków, którzy próbują dopchać się do publicznego wsparcia z czystej pazerności. Taki sposób szczucia jednej grupy na drugą, oparty często na pewnych stereotypach istniejących w świadomości społecznej, a podgrzewany poprzez umiejętny przekaz medialny, może być zawsze najlepszym narzędziem dla dezintegracji grup obywateli, próbujących od państwa otrzymać należne im wsparcie.

Powyższe refleksje mają charakter ogólny – teraz czas zadać pytanie: jak się one mają do sytuacji ruchu lokatorskiego? Aby uzyskać odpowiedź, należałoby wpierw zastanowić się nad tym, jaka jest liczebność „środka” w stosunku do grup pozostałych. Tu zaś trzeba wziąć pod uwagę dwa czynniki determinujące rozmiar tej grupy: ogólne tendencje dotyczące interwencji państwa na rzecz obywateli oraz kosztochłonność wsparcia w dziedzinie mieszkalnictwa. W obu kwestiach sytuacja jest nader klarowna.

Po pierwsze: państwo w ogóle nie chce pomagać. Aktualny porządek ustrojowy opiera się na ideologii liberalnej, która głosi ograniczenie pomocy obywatelom (poza dziedziną bezpieczeństwa) jako metody z gruntu mało efektywnej („przejadanie znacznej części środków przez biurokratyczną obsługę systemu, ograniczenia prawne i mentalne urzędników, wysoki koszt podatkowy dla obywateli”). Skutek jest oczywisty: we wszystkich dziedzinach życia (poza ukrytym dotowaniem warstw zamożnych poprzez np. dopłacanie do zatrudnienia określonych grup społecznych w części prywatnych firm) kryteria interwencji publicznej są ustawione znacząco poniżej potrzeb, i w miarę, jak ów proces jest pogłębiany, grupa osób wymagających wsparcia, ale go nie otrzymujących jest coraz większa. Innymi słowy, „środek” się powiększa.

Po drugie: trudno wskazać dziedzinę, w której działania na rzecz obywateli wymagałyby podobnie znaczących nakładów. Dostarczenie mieszkania za np. 110 tys. złotych to wszak nie wypłata zasiłku, a partycypacja w kosztach jego utrzymania (dopłaty do czynszów) przez uboższych lokatorów to znaczący wysiłek finansowy dla samorządu lokalnego. Owa nieporównywalna chyba z niczym kosztochłonność mieszkalnictwa ma swoje skutki. Z jednej strony większość obywateli nie jest w stanie samodzielnie sfinansować zakupu – a często i rynkowego najmu – lokalu (co najwyżej mogą zacisnąć sobie na szyi pętlę kredytu hipotecznego). Z drugiej – państwo ucieka od odpowiedzialności za tę sferę życia obywateli z wyjątkową bezczelnością, bojąc się brać tak dużych obciążeń na siebie.

Skala rozdźwięku między możliwościami obywatela i skłonnościami państwa jest tu wyjątkowo wysoka, a więc grupa wymagająca wsparcia, a  jej nie otrzymująca, będzie znacznie obszerniejsza niż w przypadku innych potrzeb. „Środek” będzie wyjątkowo duży.

Oba czynniki nakładają się, wiec grupa wymagająca pomocy, a jej nie otrzymująca, będzie więc monstrualna.  W kontekście reprywatyzacji, która prowadzi do niesłychanego (50 zł/kw. czy 100 zł mkw) wyzysku, niełatwo w ogóle znaleźć rodzinę najemców, która byłaby w stanie z własnych dochodów zaspakajać pazerność kamieniczników. Płacenie tak horrendalnych stawek czynszowych nawet przez długoletnich najemców powoduje, że problem wychodzi daleko ponad poziom ubóstwa, dotykając przedstawicieli grup społecznych, których status dochodowy czy majątkowy w odniesieniu do innych zagrożeń socjalnych jest dobry. A kryteria uprawniające do pomocy nie rosną nawet w części tak wysoko, więc liczba nieuprawnionych potrzebujących wzrasta.

Jakie skutki rodzi silna obecność „grupy środka” w dziedzinie stosunków mieszkaniowych i – co za tym idzie – w ruchu lokatorskim? Co daje objęcie problemem mieszkaniowym ludzi w zasadzie dobrze radzących sobie w rzeczywistości, nagle zaatakowanych problemem socjalnym?

Z pewnością istnieje wiele korzyści czy potencjalnych korzyści. Szersza baza społeczna to przecież większa szansa na zdobycie sympatii opinii publicznej i dostrzeżenie własnych problemów przez media, a także – nawet z przyczyn czysto statystycznych – pozyskanie osób zdolnych kreować strategię i taktykę ruchu. Drobni przedsiębiorcy czy średniej rangi urzędnicy  posiadają często – wskutek wykonywanej pracy – stosunkowo wysoki zakres umiejętności społecznych i kompetencji fachowych, co z pewnością zwiększa szansę na stanie się wyrównaną walkę z biznesem i władzą. 

Jednakże, błędem byłoby nie dostrzegać faktu, że ludzie wchodzą do ruchu lokatorskiego z bagażem poglądów i przesądów kształtowanym przez lata w zupełnie innym kierunku. Obecność lokatorów o zróżnicowanym statusie społecznym i materialnym może sprawiać, że część z nich spotka nagle wewnątrz ruchu dotychczasowych adresatów swoich przesądów, albo – na odwrót – że samemu przyjdzie im stanąć wobec konieczności udowodniania, iż nie jest się wielbłądem. Tego rodzaju test może stanowić trudne wyzwanie dla ruchu, który opiera się przecież o wspólnotę interesu, a nie idei, ba, na poziomie ogólnopolitycznym często akceptuje racje kamieniczników („też jestem za tym, żeby im oddać, jak im zabrano, tylko niech państwo da mi mieszkanie”).

Pierwsze jaskółki kłopotów już nadleciały. Niektóre grupy lokatorów stosunkowo często eksponują zaszczepiony przez media i polityków stereotyp dotyczący ludzi ubogich czy dotkniętych uzależnieniami, jako odbiorców nadmiernej i w zasadzie nienależnej im pomocy ze strony państwa. „To w zasadzie najlepiej być menelem”, „a taki pijak pójdzie i dostanie”, „człowiek powinien położyć się i pić” – to powtarzające się elementy dyskusji, w czasie których w imię własnych problemów i samotności w starciu z potwornym zagrożeniem bytowym neguje się problemy innych, w dodatku o niższym prestiżu i statusie materialnym. Według tych przesądów, to właśnie ci, którym dzieje się jeszcze gorzej (z pewnością na własne życzenie) mają odbierać pomoc należną tak naprawdę osobom ciężko pracującym, którym nagle przydarzyło się jakieś nieszczęście.

Mechanizm psychologiczny, który skłania ludzi do takich twierdzeń nie jest skomplikowany. Nagle, przeciwnikiem staje się – och, co za ulga!  – nie kamienicznik (zaradny i zamożny, postrzegany więc jako posiadający złowrogie wpływy demon przebiegłości) albo urzędnik (część potężnej bryły państwa)… Jest nim zwykła ziemska istota, w dodatku opisana w sposób nie budzący szacunku u współobywateli: może uboga, może spętana nałogiem, może po prostu mniej dbała status zawodowy, portfel, ubiór czy też po prostu gamoniowata. Nic piękniejszego jak zdystansować się od tego rodzaju indywiduum, niczym to nie grozi i – co chyba nie najmniej ważne – traci się wówczas choć na chwilę poczucie nie tylko zagrożenia, ale też deklasacji i związanego z tym wyobcowania w pozornie szczęśliwym narodzie. Znowu jest się po właściwej stronie muru, w miejscu, gdzie ludzie mają poczucie bezpieczeństwa, a tym, którym go brakuje skłonni są oferować co najwyżej współczucie, jeżeli nie drwinę. To taka ulga, że łatwo nie dostrzec, iż powtarza się pewne klisze myślowe podsuwane przez te same redakcje czy polityczne salony, które skrajnie fałszywy obraz stosunków mieszkaniowych stosują wobec nas samych i to w sposób doskonale widoczny dla każdego krzywdzonego lokatora.

Kłopot w tym, że nic to realnie nie zmienia. Za reprywatyzację, bałagan prawny, brak działań pomocowych dla lokatorów, lekceważenie ze strony samorządowców – nie odpowiada bezrobotny sąsiad czy alkoholiczka zza rogu. Co więcej, gdy już się – nawet wbrew własnej świadomości – wpadnie w rolę człowieka z problemem mieszkaniowym, to status porządnego obywatela, ciężko pracującego i pozbawionego nałogów, nie stanowi żadnego atutu. I to nie tylko dlatego, że dla właścicieli kamienic, drobni przedsiębiorcy czy urzędnicy nie płacący czynszu stosownie do żądań to tacy sami uzurpatorzy, nieroby czy niedorajdy życiowe jak ludzie z nizin społecznych.

Przyczyna jest znacznie bardziej uniwersalna. W systemie, w którym przyszło nam żyć, każdy odbiorca pomocy finansowej z przyczyny braku środków na realizację ważnego celu życiowego stanowi dla polityków, dziennikarzy i tzw. ekspertów ekonomicznych postać z gruntu podejrzaną, coś w rodzaju złodziejaszka czyhającego na pieniądze podatnika (mniejsza o to, że także swoje własne). Z zasady musi on być członkiem jednej z dwóch odrażających grup: głupiej i leniwej biedoty albo zamożnych cwaniaków. Albo w barłogu leży pijany od dnia swoich narodzin, albo w jednym ze swoich licznych mercedesów jeździ po zasiłki. Wiadomo z góry, że albo zmarnuje pomoc, albo jej wcale nie potrzebuje.

Trzeciej możliwości się nie przewiduje, a już na pewno nie będzie jej tam, gdzie dostrzeżenie jej mogłoby np. podważyć sens przekazywania w prywatne ręce budynków po kilka czy kilkanaście milionów sztuka.

Problem środka ma więc także drugie oblicze – ludzie, którzy sami denerwują się, że pomoc trafia do tych, którzy na nią nie zasługują, sami przedstawiani są także jako naciągacze, tylko, że z powodów odwrotnych. Dystansowanie się od jednej z tych grup nie na wiele się zdaje – po prostu trafia się do drugiej.

Przykładów takich manipulacji nie brakuje. Moim ulubionym jest opis blokady eksmisji rodziny Dembiczów szykanowanej przez kamienicznika Wojciecha Bazarnika, autorstwa reporterki „Gazety Stołecznej” Dominiki Olszewskiej. Nie będąc w stanie wskazać patologii ani uzasadnić wyrzucania ludzi w okresie ochronnym, dziennikarka przedstawiła ową familię właśnie jako zgrupowanie nadzianych spryciarzy, którzy posiadają liczne nieruchomości, firmy, a nawet – prawdziwa hańba! – pisują doktoraty. Dlaczego decyzja eksmisji obejmowała przeniesienie do pokoju hotelowego, a nie jednej z posiadanych willi, jaki dochód ma firma i co ma doktorat do płacenia ponad 50 złotych za metr kwadratowy lokalu – tego autorka tekstu nie wyjaśniła, bo to nie było ważne.  W imię pokazania z góry założonej tezy, dziennikarka medium zazwyczaj głoszącego kult przedsiębiorczości i wiedzy nie wahała się sięgnąć po argumenty z kanonu propagandy lat pięćdziesiątych, tropiąc zgniłych prywaciarzy i zepsutą do cna inteligencję… Trudno chyba o bardziej wymowny dowód determinacji w wynajdowaniu na zawołanie rzekomych niegodziwości odbiorców wsparcia mieszkaniowego.

Rzecz jasna, dziennikarstwo typu Dominiki Olszewskiej niekoniecznie ma za zadanie trafiać tylko do lokatorów o gorszej pozycji społecznej. W naszym kraju wciąż znacznie łatwiej pobudzić niechęć czy pogardę do biedoty niż do osób o nieco wyższym statusie materialnym – tych bowiem może nie zawsze się kocha, ale z reguły jednak darzy szacunkiem. Wspomniany artykuł należy jednak uznać za wyraźne ostrzeżenie – nie pierwsze zresztą – że obecność znaczącej grupy środka będzie wykorzystywana przez zwolenników rynkowego mieszkalnictwa dla przedstawiania ruchu lokatorskiego jako sterowanego przez cwaniaków i przez to pozbawionego legitymacji moralnej do zabiegania o pomoc reszty społeczeństwa.

Prace analityków sfery społecznej w rodzaju Zygmunta Baumana wskazują wyraźnie, że poziom interwencji społecznej redukuje się daleko ponad poziom potrzeb także po to, aby warstwy pozbawione pomocy skłonić do antagonizującej zawiści wobec grup wsparcie takie jeszcze otrzymujących. Chodzi więc w zasadzie o to, aby osoby będące w potrzebie i uznawane w liberalnej rzeczywistości za obywateli drugiej kategorii zachęcić do wyszukiwania osób kategorii jeszcze „gorszej”, jednocześnie wystawiając je same w roli wyłudzaczy wsparcia ze strony obywateli pozbawionych tego typu kłopotów.

Dla systemu zawsze najlepiej, gdy każdy „menel” ma swojego „cwaniaka”, a „cwaniak” – „menela”. Wówczas nietrudno poszczuć ich na siebie, tłumacząc, że wszystko by grało, gdyby tylko szmalu nie przechwytywali bogaci naciągacze albo biedni z wyboru. Potem pozostaje już przekonać resztę, że grupy domagające się wsparcia okradają się nawzajem (a przy okazji innych obywateli) i już nie padnie pytanie, dlaczego system wsparcia nie funkcjonuje jak należy i jaka to moralność pozwala wyrzucać ludzi z mieszkań jak zużyte meble i handlować nimi wraz z budynkami.

W przypadku, gdy grupa „środka” jest tak liczna, efekt może być szczególnie silny: jest kogo napuszczać na biedotę i jednocześnie  – prezentować jako roszczeniowych bogaczy. Jeśli ofiary wyzysku czynszowego, przejmą ideologię swoich oprawców, ich los będzie przesądzony. Wszystkich członków ruchu samoobrony najemców mieszkań czeka wielki test solidarności – abyśmy tylko umieli mu podołać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *